foto: youtube.com / Poland MFA (Flickr.com) / PlatformaRP (Flickr.com)
Zdolności mobilizacyjne polskiej armii w latach rządów PO-PSL są dosięgły dna. Eksperci uważają, że nasze wojsko w obecnym kształcie (brak powszechnego poboru oraz niewielka liczba żołnierzy frontowych), w razie konwencjonalnego ataku, nie będzie w stanie odeprzeć sił wroga z terytorium kraju. Profesor Akademii Obrony Narodowej Józef Marczak stwierdził w tym kontekście: "Armia oparta na miniaturowych wojskach operacyjnych nie jest zdolna do odstraszania, obrony, a nawet ochrony niektórych obiektów. Te trzy dywizje, które posiadamy, i kilka brygad, są zdolne do uderzenia i obrony na obszarze wielkości powiatu".
Według wyliczeń specjalistów Polska ma obecnie jedną z najniższych w Europie zdolności mobilizacyjnych na wypadek konieczności obrony własnego terytorium. W naszym kraju wskaźnik ten wynosi jedynie 0,26% populacji własnych obywateli (0,26% z ogólnej liczby osób zamieszkujących Polskę to ok. 100 tys. osób - tyle ile liczy sobie oficjalnie polska armia). Średnia dla Europy wynosi w tej materii 1,66% populacji obywateli danego państwa. Gorsze zdolności mobilizacyjne oprócz nas mają jedynie Czechy i Luksemburg. Te kraje jednak leżą w środku NATO, nie są z żadnej strony krajem granicznym Sojuszu. Poza tym struktura polskiego wojska - silna kadra podoficerska i oficerska, powoduje - że Polska, mimo oficjalnie 100-tysięcznej armii, jest w stanie do obrony kraju wystawić realnie około 40 tysięcy żołnierzy liniowych. A taką siłą można bronić jedynie niewielkiego obszaru.
Jakby tego było mało - Ministerstwo Obrony Narodowej w rządzie PO-PSL do 2022 roku zamierza zwolnić ze służby zawodowej 34,6 tys. z 41 tys. posiadanych przez polską armię żołnierzy frontowych. Eksperci nie mają wątpliwości - bardzo ciężko będzie uzupełnić te braki bez uszczerbku dla zdolności bojowych naszej armii. Powodem decyzji o zwolnieniu ze służby 34,6 tys. żołnierzy frontowych jest niekorzystne prawo oraz nieugięta w tym względzie postawa decydentów z resortu obrony rządu PO-PSL. Okazuje się bowiem, że zawodowym żołnierzem frontowym w naszym kraju można być jedynie przez 12 lat (służba kontraktowa). Po tym czasie albo się awansuje na stanowisko oficerskie lub podoficerskie (służba stała), albo jest się usuwanym z wojska. Niestety MON nie chce w tym zakresie żadnych wyjątków i odstępstw, dlatego w latach 2016-2022 wojsko będzie zmuszona opuścić znaczna większość żołnierzy frontowych, czyli tych którzy w czasie konfliktu mogliby podjąć realną walkę z agresorem. Szacuje się, że aż 34,6 z 41 tys. żołnierzy frontowych z tego powodu przejdzie do cywila. Będzie to prawdziwa demobilizacja naszej armii, tym bardziej, że - jak uważają eksperci - nasze ośrodki szkoleniowe w obecnym kształcie i potencjale nie będą w stanie przygotować do zawodowej służby odpowiedniej liczby żołnierzy, którzy mieliby wejść na miejsce wojskowych zmuszonych do odejścia. W ten sposób realnie zmniejszy się liczebność naszej armii oraz jej zdolność bojowa, bowiem ciężko będzie toczyć walki mając do dyspozycji jedynie oficerów (obecnie jest ich 19,7 tys.) oraz podoficerów (36,4 tys.). Do prowadzenia wojny potrzeba żołnierzy frontowych (szeregowych), a tych po prostu zabraknie.
Rządowi politycy uspokajają twierdzą, że jesteśmy bezpieczni jako członek Paktu Północnoatlantyckiego. Problem z NATO jest jednak taki, że słynna zasada "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" nigdy nie została "przetestowana" w praktyce i nie wiadomo, czy w przypadku agresji, np.: na jedno z małych państw nadbałtyckich, NATO zdecyduje się na natychmiastowe działania odwetowe, które de facto groziłyby wybuchem konfliktu w całym regionie. Innymi słowy - nie wiadomo czy Londyn wraz z Paryżem i Madrytem zdecydują się umierać za Rygę, Tallin i Gdańsk. Pytanie tym bardziej zasadne w dobie finansowego kryzysu, który wymiernie przekłada się na budżet NATO. Powtórka z 1939 nie jest zatem niemożliwa...
Źródło: niewygodne.info.pl
Materiał video:
Śp. gen. Petelicki komentuje rząd i kibiców
|