10898256 778037872250623 7734830425294245871 n 6e815

Czy wiesz skąd tak naprawdę biorą się pieniądze? Czy wiesz jak w rzeczywistości działa system bankowy? Czy banki kreują pieniądze z powietrza i pożyczają więcej niż mają w depozytach? Kto jest niewolnikiem, a kto panem systemu? Jeżeli chcesz poznać odpowiedzi na powyższe pytania, koniecznie obejrzyj poniższy film. Z pewnością w ciągu niecałej godziny, dowiesz się więcej o teorii pieniądza niż lata spędzone w szkole, która z pewnością pominęła ten nie nieodzowny element naszego życia.

 https://www.youtube.com/watch?v=kgWsER4IpEw

Film trwa trochę czasu, jeżeli nie chce Wam się czytać to pokrótce opowiem o czym jest: opowiada o powstaniu pieniądza jako długu, o tym, że banki mają zdolność kreowania pieniędzy których de facto nie ma, pożyczając znacznie więcej niż mają w depozytach. Następnie autor filmu zadaje pytanie, że skoro istnieje pewna ograniczona ilość pieniędzy w obiegu, to skąd biorą się pieniądze na odsetki, no bo przecież odsetki to kolejne pieniądze. Potem autor mówi, że jesteśmy niewolnikami banków, musimy wiecznie pracować na spłatę długu, podczas gdy bankierzy nie pracując żyją z odsetek i to jest złe. Na koniec stwierdza, że ma pomysł na system, który będzie lepszy od obecnego: system,  w którym banki nie mają prawa tworzyć dodatkowych pieniędzy, zaś same pieniądze mają się wyrażać w liczbie godzin pracy, jaką każdy przepracuje – w sensie będziemy rozliczać się czasem, a nie materią.

Cóż. Kiedyś lubiłem różne filmy o teoriach spiskowych. Można było puścić wodze fantazji i zastanawiać się, czy to kosmici zabili Kennedy’ego, czy atak na WTC nie był czasem zrobiony przez same USA, żeby zagęścić atmosferę wokół państw Bliskiego Wschodu i mieć pretekst do ataku, czy światem rządzą masoni, itd. itd.

Oglądając ten film (a już dawno nie oglądałem filmów spiskowych) z każdą chwilą rosło we mnie zdumienie MANIPULACJĄ, jaką autor filmu posługuje się tłumacząc zasady działania świata finansów dla laików. Jak określił to w pewnym momencie (sądzę też, że chodziło o odbiorcę filmu): ludzi wykształconych, ale nie-finansistów oraz ludzi bez wykształcenia, którzy nie mają pojęcia, skąd biorą się pieniądze i dlaczego ich jest akurat tyle i tyle w danym momencie.

Następnie moje zdumienie zmieniło się w gniew, jak ktoś może wciskać taki kit (przybrany w prawdziwe informacje) zwykłym ludziom. Niewątpliwie, to co autor powiedział na koniec filmu, jest prawdą: demokracja jest zła. Demokracja jest zła, bo większość osób wypowiada się na tematy, których nie rozumie. Większość osób daje się manipulować przez jednostki, które potrafią przekonać tłumy do swoich racji – niekiedy bardzo złych racji.

Nie jestem humanistą, ale uważam, że powinniśmy przeanalizować dlaczego autor tak negatywnie wyraża się o finansistach. Po pierwsze warto zwrócić uwagę, że autor omawia tylko rynek amerykański. To oznacza, że może znać go bardzo dobrze; możemy sądzić, że sam mieszka w USA. Jest zły na to, że musi pracować na dług. Być może w prawdziwym świecie sam go sobie zrobił, okrutnie się zadłużył i musi harować na bankierów. Skończył się dla niego AMERICAN DREAM, ten słynny amerykański sen, w którym wszyscy żyją w dostatku, bo na kredyt – od startu swojej kariery zawodowej kupują sobie wszystko, aby przez następne lata (może do samej emerytury albo i dalej) spłacać to, co towarzyszyło im materialnie przez całe życie. Niestety, SNY mają taką prawidłowość, że w pewnym momencie trzeba się obudzić. Autor filmu obudził się z ręką w nocniku. Teraz musi wylać na świat żal, jak mu jest źle, i żeby inni którzy mają podobnie także dojrzeli tą „harówę”.

Jestem finansistą. Znam historię pieniądza i wiem, że wiele w tym filmie to prawda. Banki mogą pożyczać więcej niż mają. Banki są uregulowane. Pieniądz odczepił się od parytetu złota, teraz złoto jest jedynie towarem, który podlega wahaniom. System jest chwiejny w posadach, żyje z kreowanej z niczego gotówki. Gotówki, która jest jedynie iluzją tego, że jest coś warta. Nie wyobrażamy sobie przecież czegoś takie, że sprzedająć np. samochód i idąc do sklepu kupić szampana z tej okazji kasjerka mówi nam, że pieniądze są bezwartościowe, a obecnie środkiem płatniczym jest np. złoto. Mimo, że powiedziała prawdę, realnie mogłaby pójść nawet za kraty za takie sformułowania. Jedynie zaufanie (do rządów) powoduje, że pieniądz obecnie cokolwiek znaczy -jest swego rodzaju nośnikiem wartości. Tak jak autor podkreślił, obecnie większość pieniędzy jest w komputerach, niż w papierze. Czy jest to dobry pomysł na stabilność ekonomiczną – sądzę, że nie. Tak jak wiele innych systemów, i ten kiedyś także upadnie i zastąpi go coś zupełnie nowego. Ale to nie system jest tutaj głównym bohaterem filmu, mimo, że na coś takiego może to wyglądać.

To ten człowiek, który kuje młotem w wielki napis DEBT(dług). Człowiek, który jest niewolnikiem systemu. Człowiek który SAM, Z WŁASNEJ NIEPRZYMUSZONEJ WOLI, ZADŁUŻYŁ SIĘ W BANKU.

Jestem kapitalistą ilubię pożyczać. To mi procentuje. I nie wstydzę się tego. Ale ja nikogo do pożyczania ode mnie nie zmuszam! Ba, w wielu wielu wpisach z działu Kowalskiego wyraźnie ODRADZAM ZADŁUŻANIE SIĘ NA CELE KONSUMPCYJNE. Jeżeli nie stać nas na spłatę, to nie ważmy się zaciągać kredytu. To jest proste i logiczne. Autor przytacza cytaty znanych ludzi (nie wiem czy prawdziwe), ale na pewno wyrwane z kontekstu. System ma tak pracować – kiedyś łapano w Afryce murzynów i wywożono do Ameryki, gdzie stawali się niewolnikami. Dzisiaj szkoda na to czasu. Lepiej dać ludziom możliwość życia w złotej klatce, a będą posłuszni i wykonywali rozkazy bogatych. Dlatego też uważam, że autor niczego nie osiągnie, bo za nim będą stać jedynie nieudacznicy, ludzie, którym nie chce się pracować, a chcą wszystko mieć. Nie wróży im to sukcesu w przewrocie. Pozostali, ci, którzy dbają o swoje złote klatki, nie są nimi zainteresowani – im kariera marzeń się układa, mają coraz lepsze samochody, duże domy i jeżdżą na wakacje. Nie są zainteresowani takimi osobami jak autor filmu i nurt, który kreuje. Mogą go traktować jak zdechłego szczura, który padł w tym słynnym wyścigu. Osoby, które dalej pielęgnują złotą klatkę nie pójdą do walki z rządem, policją itd. – poniosłyby ZNACZNIE WIĘKSZE RYZYKO (straty dobrobytu) niż osoby, który nie wyszło. W ich przekonaniu(ludziom, którym się wiedzie) nie ma sensu nadstawiać karku. Jest jak jest, pieniądze spływają, starcza na spłaty kredytów. Można jednak zadać pytanie, co stanie się, kiedy liczba bezrobotnych karierowiczów klasy średniej będzie rosła. Są to przecież ludzie inteligentni (jak autor filmu – wykorzystując manipulację), nie mając nic, a będąc w większości, mogą zacząć stanowić znaczące zagrożenie dla elit, ludzi z drugiej strony barykady. Najprawdopodobniej elity nie dopuszczą do sytuacji, gdzie pojawia się ogromne bezrobocie dla klasy średniej. Będą tak kreować rzeczywistość i popyt, rozwój gospodarki, aby nie zaistniało realne zagrożenie przewrotem. To będzie płynąć jedynie od ciągle niezadowolonej (podnieśmy minimalną krajową!) klasy robotniczej.

System może i jest zły, ale dla mnie żadne idiotyczne, socjalistyczne zapędy nie wchodzą w grę. Wiem, że większość z Was, których interesuje tematyka kapitalizmu i zarabiania pieniędzy, jest ambitna, gotowa stawiać sobie wysokie cele i je zdobywać. I dacie radę to zrobić. I jeżeli będziecie mocno chcieli, stosowali moje wskazówki i własne życiowe doświadczenie, to dopniecie swego. Będziecie żyć w dużych domach, jeździć na drogie wakacje i będziecie mogli poświęcić więcej czasu rodzinie bez harowania jak to robi klasa średnia. W socjalizmie każdy staje się równy, szczególnie w socjalizmie zaproponowanym przez autora filmu. Jeżeli naważył piwa, niech teraz pokutuje, a nie zmusza do przejścia całą resztę. Ja jestem mocno prawicowy i jestem za tym, aby każdy mógł decydować o tym kim chce być i ile zarabiać. Jeżeli autorowi się nie powiodło, są w USA mechanizmy do ogłoszenia bankructwa i wyzerowania swojego długu jakkolwiek duży by on nie był. Tylko w takim przypadku trzeba zaczynać od zera, a autorowi nie do końca ten wariant odpowiada. Bo tak jak dążył do zrównania się z innymi materialnie, tak teraz pozostał daleko w tyle.

Praktyka mówi mi jedno – prawdziwym biznesmenem stajesz się wtedy, kiedy widziałeś już swoje bankructwo – ja swoje widziałem, wiele projektów mi nie wyszło. Zbierałem doświadczenie i parłem naprzód. Nie żyję jeszcze całkowicie z kapitału, ale do tego zmierzam i osiągnę cel. Jeżeli nie straciłeś jeszcze pieniędzy i je oszczędzasz bojąc się porażki, kapitalizm nie jest dla Ciebie. Jeżeli nie straciłeś jeszcze pieniędzy i wydaje Ci się, że zbudowałeś sporą firmę, jesteś szczęściarzem, ale jeszcze nie biznesmenem. Oczywiście są od tej reguły wyjątki. Pamiętaj, będziesz kapitalistą nawet bez pieniędzy, bo wiesz, że prawdziwi kapitaliści budują biznesy używając lewarowania, posługując się obcymi pieniędzmi. Żeby być kapitalistą, żeby być przedsiębiorcą, żeby być innowatorem, najważniejszy jest sposób myślenia. Na pewno nie taki jak większość korporobotów, gdzie najważniejsza jest pogoń za lepszym samochodem niż ma sąsiad z korpobiurka. Na dajcie zapędzać się w ten wyścig, a wszystko będzie dobrze. Pamiętajcie, BIERZCIE DŁUG TYLKO I WYŁĄCZNIE JEŻELI POMAGA WAM ROZWIJAĆ BIZNES. 
 
Źródło: kapitalista.biz



owsiakkorwin - Kopia 9e7a6


- Nigdy nie daję na WOŚP. Dlaczego? Ponieważ w kraju totalitarnym nie można dać żadnego datku. Budżet w kraju totalitarnym działa w taki sposób, że tyle, ile pieniędzy dostanie Owsiak, tyle mniej rząd da na służbę zdrowia. Nie da się więc wspierać fundacji – mówi Janusz Korwin-Mikke.

-  Nigdy nie daję na WOŚP. Dlaczego? Ponieważ w kraju totalitarnym nie można dać żadnego datku. Budżet w kraju totalitarnym działa w taki sposób, że tyle, ile pieniędzy dostanie Owsiak, tyle mniej rząd da na służbę zdrowia. Nie da się więc wspierać fundacji – mówi Janusz Korwin-Mikke



Europoseł Nowej Prawicy nie jest jedynym politykiem, który trzyma się daleko od akcji Jerzego Owsiaka. - Nie wesprę WOŚP. Ale należę chyba do ścisłej czołówki polityków, jeżeli chodzi o działalność charytatywną. Wspieram m.in. Fundację Brata Alberta, świadczę bezpłatną pomoc prawną dla potrzebujących, moja żona regularnie pomaga finansowo kobietom chorującym na raka piersi. Wszystkich wspierać jednak nie jestem w stanie - mówi  w „Fakcie” Zbigniew Ziobro z Solidarnej Polski. 



Gazeta przeprowadziła sondaż, w którym znani Polacy deklarują czy będę wspomagać WOŚP. Wśród entuzjastów akcji Owsiaka znalazło się wielu celebrytów, m.in. były bokser Dariusz Michalczewski, który chwali się, że dwa lata temu oddał  na aukcję WOŚP swój mistrzowski pas. 



Nieważne, jaka jest oprawa, ważna jest idea. Jurek Owsiak w sympatyczny sposób podał nam tę ideę pomocy i ja ją oczywiście wspieram – zachwyca się piosenkarka Anna Jurksztowicz. 


Innego zdania jest Jerzy Zelnik. - Każda akcja charytatywna jest przeze mnie popierana. Trzeba wspierać lecznictwo, pomaganie biednym i inne sprawy, którymi przecież tak naprawdę powinno zająć się państwo. Ile jednak kosztuje ta akcja? Nie podoba mi się też rodzaj kultury, jaki lansuje WOŚP – agresywny, krzykliwy, przaśny – podkreśla aktor.


Źródło: stefczyk.info 
 
Materiał video(archiwalny): Janusz Korwin Mikke o WOŚP
https://www.youtube.com/watch?v=PIMXdkDQxww&feature=youtu.be


Polacy się cieszą, ponieważ ostatnimi czasy cena paliwa zmalała. Okazuje się, że ponownie zdrożeje, bowiem rząd wprowadził nowy podatek paliwowy.

paliwo e7142

W ubiegłym tygodniu sieć obiegła i zszokowała informacja, że „tajna decyzja Ewy Kopacz podniesie ceny paliwa o 76 proc.”. Okazuje się, że wieści nie są wyssane z palca. Rząd wykorzystując spadające na światowych rynkach ceny ropy, postanowił niepostrzeżenie wprowadzić na krajowym podwórku nowy podatek paliwowy – tzw. opłatę zapasową.

Zapłacą ją producenci paliw na rzecz stworzonej przez PO-PSL Agencji Rezerw Materiałowych. Koszty opłaty zapasowej zostaną najpewniej przerzucone na nabywców końcowych, czyli polskich kierowców.



Zgodnie z przyjętą w 2014 r. przez Sejm nowelizacją ustawy o zapasach ropy naftowej i paliw, firmy produkujące paliwa w Polsce nie muszą utrzymywać 76-dniowych rezerw surowcowych gwarantujących nieprzerwaną produkcję w przypadku odcięcia od nowych dostaw.

Teraz, począwszy od 1 stycznia 2015 r., wystarczy, że producenci będą posiadać rezerwę gwarantującą 68-dniową produkcję. W zamian muszą przelewać na konta rządowej Agencji Rezerw Materiałowych tzw. „opłatę zapasową” w wysokości uzależnionej od ilości posiadanych rezerw.

W związku z tym, firmy paliwowe wliczą koszty związane z opłatą do ceny detalicznej paliwa. Wzrost ceny nie zostanie dostrzeżony przez nieświadomych kierowców, bowiem zostanie zniwelowany przez prognozowane dalsze spadki cen paliwa.
 
Źródło: pikio.pl


póki są Chińczycy

Okazuje się że nie wszyscy odwracają się od tracącego wartość euro, przechodząc do rosnącego w siłę amerykańskiego dolara. Najwyraźniej oprócz byłego premiera Tuska mocnej wiary w euro nie brakuje także Włochom.

W porcie w Neapolu przechwycono właśnie jedną z większych kontraband – transport fałszywych monet 2 eurowych o wartości nominalnej pół miliona euro. Monety przyjechały z Chin i ukryte były w rurach – skądinąd wygodnej metodzie ich przechowania. Jeżeli do tego rury były metalowe to detektor do metali stróżom prawa na wiele się chyba nie zdał. Włoscy celnicy musieli więc mieć chyba szósty zmysł. Względnie mały donos.

O zdolnościach Chińczyków w dziedzinie produkcji fałszywek mieliśmy okazję przekonać się wielokrotnie. Ostatni raz  kiedy okazało się że specjalnie zamówiona na seminarium do demonstracji różnic z prawdziwym krugerrandem pozłacana wolframowa podróbka nie przechodzi testu Fischa z dostatecznym luzem. Na narzekania na kiepską jakość fałszywki Chińczycy niespodziewanie unieśli się honorem. W ekspresowym tempie coś dwóch tygodni, w sam raz na czas, dosłali już bez dodatkowych kosztów podróbkę wręcz perfekcyjną.

Bimetaliczna moneta 2 eurowa jest oczywiście innym zwierzem niż krugerrand. Ta najwyższa nominałem eurowa moneta  obiegowa  używana jest w 22 państwach EU liczących w sumie 332 miliony mieszkańców. Część zewnętrzna wykonana jest ze stopu miedzi i niklu,  środek stanowi natomiast żółtawa w kolorze kombinacja mosiężno niklowa. Moneta uchodzi za trudną do podróbki – wg specjalistów wymaga to całkiem zaawansowanej technologii. Okazuje się jednak że dla chcących Chińczyków nie ma niczego niemożliwego. Nie bardzo jedynie wiadomo jak się ten proceder może im opłacać…

Serce w każdym razie rośnie widząc u kogoś taką niezmąconą wiarę w przyszłość euro. Zwłaszcza gdy już nawet Niemcy zaczynają coś przebąkiwać o zwinięciu całego majdanu i powrocie do DMarki.

Przypływ 2 eurowych chińskich fałszywek do Italii postawi włoskich stróżów prawa przed kłopotliwym dylematem. W nieubłaganej walce przeciwko praczom pieniędzy obniżyli oni już wcześniej granicę transakcji gotówkowych do poziomu €500. W ten sposób nie można już w Italii kupić  anonimowo nawet pojedyńczego krugerranda, chyba że właśnie pochodzenia chińskiego… W efekcie spadku popytu na banknoty €500 wielu chętnych do ich podrabiania nie ma. Stają się one powoli archiwalnym drukiem ścisłego zarachowania o rosnącej wartości kolekcjonerskiej.

Skoro praktyczne zabronienie używania jednostek €500 odniosło sukces to czemu by teraz nie obniżyć limitu gotówkowego do €1.99? Odetnie to falę chińskich podróbek i kupi sympatycznej Italii trochę czasu na dalszą nieubłaganą walkę z praczami pieniędzy oraz z bezrobociem wśród urzędników państwowych.

To jest, zanim Chińczycy nie opanują produkcji jedno eurówek… :-D 
 
Źródło: dwagrosze.com


Ukazały się najnowsze dane Nielsen Audience Measurement dotyczące oglądalności największych polskich telewizji. TVN i Telewizja Polska zanotowały spadek. Wzrostem może pochwalić się tylko Polsat. 

ITI-TVN-wikimedia 9edb6


W grupie „wszyscy 4+” prowadzi TVP1. W grudniu 2014 r. telewizja ta zanotowała spadek udziału z 13,9 proc. do 12,9 proc. w porównaniu z rokiem 2013. Na drugim miejscu uplasował się Polsat ze stałym poziomem 11,6 proc. Trzecie miejsce zajął TVN, którego udział spadł z 11,4 proc. do 10,4 proc. Mniejszą oglądalność w tej grupie zanotowała także TVP2 , której udział wyniósł 9,5 proc (w 2013 r. było to 10,7 proc.).

Jeśli chodzi o dane dotyczące oglądalności w grupie komercyjnej (16-49 lat) w grudniu ubiegłego roku, to najlepiej wypadł Polsat. Telewizja ta zanotowała wzrost udziału do 13 proc. z 12,8 proc. Za nimi znajduje się TVN, któremu oglądalność spadła z 12,4 proc. do 11,7 proc. Zmniejszyła się też liczba oglądających TVP1 (spadek z 10,2 proc. na 9,2 proc.) i  TVP2 (8,2 proc. przy 9 proc. w 2013 r.).

TVN najchętniej oglądany w miastach

Mimo tych spadków, TVN wciąż cieszy się największą widownią w miastach. W grudniu 2014 r. zanotowali spadek udziału z 13,4 proc. na 13,2 proc. Jednak to wciąż najlepszy wynik. Drugie miejsce zajął Polsat, któremu przybyło widzów (wzrost z 11,2 proc. do 11,7 proc.). Za nimi znalazła się TVP1, którą oglądało 8,6 proc. widzów (wobec 9,9 proc. w 2013 r.). Spadek oglądalności dotknął także TVP2 (z 7,7 proc. na 7,1 proc.).

Źródło: wmeritum.pl


czyli mokry sen Waszyngtonu

Amerykańska administracja, nieustająca w wysiłkach wywołania globalnego kryzysu maskującego transformację światowego systemu monetarnego od dolara do SDR, nie ucieka się przed niczym. W ostatnim czasie jej tuba propagandowa, Bloomberg, robi nadgodziny zasypując świat alarmistycznymi wieściami z Rosji: The Collapse of Putin’s Economic System, Russian Crisis Hits Pimco Fund, Wipes Out Options as Ruble Sinks, Rate Jump Fails to Stop the Ruble Crash…  Aż strach czytać…

Na szczęście nie uciekając przed niczym Bloomberg nie ucieka się także przed śmiesznościami, co minorowe skądinąd wieści z Rosji rozjaśnia odrobiną humoru. Przykładem tego ostatniego jest niedawna rewelacja jakoby usiłująca ustabilizować będącego w poważnych tarapatach rubla Rosja była na progu pozbywania się swoich rezerw złota. (Traders Betting Russia’s Next Move Will Be to Sell Gold).

Czy rzeczywiście? Coś się nam nie wydaje aby wielu „traderów” akurat zakładało się że Rosja zacznie sprzedawać swoje złoto za papier. Trudno ich w każdym razie brać za aż takich fools.  W odróżnieniu od zadłużonego po uszy zachodu zadłużenie państwowe Rosji jest stosunkowo niewielkie. Owszem, zadłużenie korporacyjne jest znaczne i w pewnym momencie kraj może być zmuszony do udzielenia asysty swoim największym kompaniom odciętym od zachodnich rynków finansowych. Tym niemniej jednak nie wydaje się aby istniało niebezpieczeństwo „bankructwa” państwa a la 1998.

W kryzysie przyciśnięta do muru Rosja może być zmuszona do szeregu innych niepopularnych kroków, od cięć budżetowych poczynając a na kontroli przepływu kapitału kończąc. Ogłaszając moratorium na spłatę długów może pograżyć EU w kolejnym kryzysie bankowym.   Ma też do dyspozycji parę niekonwencjonalnych posunięć, jak chociażby skorzystanie z niedawno otwartej linii swap z Chinami.

Nadzieje jednak że w desperacji  Rosja zmuszona będzie pozbyć się twardego aktywa jakim jest złoto są jedynie mokrym snem amerykańskich neoconów. Popełniają oni przy tym ten sam błąd który jest często popełniany w Polsce – utożsamianie demonizowanego przeciwnika z półgłówkiem. Świadczą o tym ich rachuby najwyraźniej obliczone na zmianę reżimu w Rosji drogą obłożenia jej sankcjami, do czego doszło ostatnio sprowadzenie cen ropy do parteru. Pogłębi to niewątpliwie trudności gospodarcze wprowadzając kraj w recesję w której reszta Europy tkwi już od dawna. Wątpliwe jednak aby neocons osiągnęli swój cel główny – ponowną „jelcynizację” ogarniętej kryzysem Rosji i jej eliminację jako przeszkody na drodze do NWO.

Historyczną reakcją Rosji na presję z zewnątrz nie było nigdy poddanie się. Była nią konsolidacja narodu wokół przywództwa, choćby najbardziej nawet kontrowersyjnego. Nie dziw więc że i tym razem głównym rezultatem obecnej wojny ekonomicznej Ameryki przeciwko Rosji jest masowy wzrost poparcia dla Putina opierającego się zachodnim manipulatorom.

Aby pozbyć się swojego złota za papier Rosja musiałaby,  pardon me,  zdurnieć do poziomu zachodu, czego przypadek opisywany był tu dawno temu w Złocie Hiszpanii. Byłoby to podwójnie nieroztropne w obecnej sytuacji, kiedy czas dolara jako „waluty rezerwowej świata” dobiega końca i kiedy ważą się losy nowych quotas IMF a   fundamentalne zmiany systemu walutowego świata stoją tuż za progiem.  W tej materii Rosja patrzy nie na zachód ale na Chiny, absorbując każdą ilość złota fizycznego która się jej nawinie. Od 2005 jej oficjalne rezerwy złota się więcej niż potroiły do blisko 1170 ton, a w tym roku zwiększą się o dalsze 150 ton.

Naiwne są też nadzieje Bloomberga na niższe ceny złota w przypadku gdyby mimo wszystko Rosja zaczęła je jednak wyprzedawać. Cytowany w tym celu czerwony krawat powiedział co wiedział: “If it happens it will push gold lower.” Won’t happen, boy…  I nie chodzi tutaj bynajmniej o to że w obecnej bessie złoto nie może spaść niżej. Może. Dopóki w bessie jest cały sektor surowców dalszych spadków w złocie wykluczyć nie można. Chodzi o to że kilkuset ton złota fizycznego,  czy nawet kilkudziesięciu,  nie kupuje się tak jak krugerranda w banku czy u dealera.

Kto się po taką ilość złota fizycznego zgłosi w Londynie zostanie prawdopodobnie zapytany grzecznie czy się dobrze czuje. Potem zostanie skierowany do dyskretnego pokoju gdzie mu wytłumaczą  niestosowność prośby i określą  ile prawdziwego złota będzie mógł co najwyżej nabyć i z jakim wyprzedzeniem, zadowalając się całą resztą w papierze. Wytłumaczą mu też w mig że w interesie jego kraju i banku centralnego, a kto wie czy też nie i w jego własnym, jest nie robienie trudności i nie naleganie na odbiór całości w naturze.

Inną rzeczą,  której tłumaczyć mu pewnie nie potrzeba, jest to że złota od pewnych ilości wzwyż nie kupuje się po papierowej cenie ”spot” ustalonej na comexie. W sytuacji gdy banki centralne drukują swoje papierowe „rezerwy” bilionami a kraje BRICs wysysają  dosłownie każdą wolną tonę złota fizycznego założenie że większa ilość złota zmieni właściciela po czymkolwiek w okolicach ceny „spot” byłoby naiwnością.

Naiwnością byłoby też oczekiwać że Bloomberg będzie miał okazję na poparty faktami, a nie pobożnymi życzeniami neoconów,  artykuł pt. „Russia Dumps Gold, Prices in Freefall”. Transakcje tej wielkości są załatwiane dyskretnie między poważnymi kontrahentami, głównie bankami centralnymi za pośrednictwem BIS. Comex najprawdopodobniej nie zauważyłby nawet poważnej transakcji złotem rosyjskim. Dopiero długo potem biuletyn World Gold Council dyskretnie by ujawnił przyrost rezerw PBOC (中国人民银行), a i tak tylko wtedy gdy ten ostatni uznałby za stosowne cokolwiek ujawniać. Na razie robi to raz na parę lat.

Czasy kiedy banki centralne masowo publicznie wyprzedawały złoto na podstawie podszeptów Waszyngtonu który dla pewności sam niczego nie sprzedawał, były i minęły. I prędko nie wrócą, zwłaszcza gdy po juanie dodanym wkrótce do koszyka SDR znajdzie się tam w końcu także i złoto… 
 
Źródło: dwagrosze.com


Dodatkowe składniki wynagrodzenia wypłacane urzędnikom kosztują polskiego podatnika coraz więcej pieniędzy. W ubiegłym roku na tzw. "trzynastki" rząd musiał wydać łącznie 5,1 mld zł. W tym roku będzie jeszcze więcej, bowiem biurokracja ciągle się rozrasta i coraz więcej pracowników administracji publicznej kwalifikuje się do trzynastej pensji w roku. 
pobrasssaa c5bc7

Wypłacana urzędnikom trzynasta pensja w roku jest niewątpliwie reliktem z czasów PRL. Eksperci z rynku pracy i HR nie mają wątpliwości - tzw. "trzynastka" nie spełnia obecnie żadnej funkcji motywacyjnej. Otrzymuje ją bowiem każdy zatrudniony w administracji publicznej urzędnik, niezależnie od tego czy w danym roku dostał naganę lub słabą ocenę pracowniczą, czy też błyszczał pracowitością i kreatywnością. O wiele lepszym rozwiązaniem byłoby spożytkować pieniądze wypłacane w "trzynastkach" na podwyżki i nagrody dla najlepszych i najbardziej pracowitych urzędników, którzy zasługują na dodatkową gratyfikację finansową. Niestety rząd PO-PSL jest innego zdania. Woli podtrzymywać zupełnie dziś niepraktyczny wytwór socjalistycznego ustroju, zgodnie z którym "czy się stoi, czy się leży dodatkowa pensja się należy".
 
Źródło: niewygodne.info.pl


Znany bloger Matka Kurka opisuje kolejne dziwne zabiegi Jurka Owsiaka. Szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, zastępuje jedną ze swoich firm „Mrówkę Całą”, która zdaniem blogera „przez lata doiła WOŚP i „Złotego Melona” na ciężkie miliony złotych” inną – o nazwie „Jasna Sprawa” i konsekwentnie odmawia ujawnienia ksiąg rachunkowych, łamiąc w ten sposób zarządzenia sądu.

Piotr Wielgucki, znany również pod pseudonimem Matka Kurka, komentował powstanie „Jasnej Sprawy” następująco: Nie przyszłoby mi do głowy, że Owsiak będzie w stanie wykonać taki manewr w trudnym dla niego czasie. Tutaj nic się nie zmienia, nawet nie próbowano wykonać tego manewru w bardziej subtelny sposób”.

Następnie bloger tłumaczył na czym polegają zależności pomiędzy WOŚP, „Złotym Melonem” i „Jasną Sprawą” (wcześniej „Mrówką Całą”):

„Istnieje firma-dostarczyciel pieniędzy, czyli WOŚP, jest spółka-słup, czyli „Złoty Melon” i zwykła, prywatna firma krzak, czyli beneficjent operacji finansowych. Teraz jest to „Jasna Sprawa”. Ta prywatna firma świadczy usługi na rzecz WOŚP i ZłotegoMelona i pobiera za to pieniądze”.

Przypomnijmy, że w czasie procesu który Owsiak wytoczył blogerowi (a który zakończył się przyznaniem racji właśnie Wielguckiemu) sąd nakazał szefowi WOŚP ujawnienie kopii dokumentacji, zawierającej „wszelkie operacje finansowe” w trójkącie: „Mrówka Cała”, „Złoty Melon” i WOŚP”. Kilkanaście dni po zarządzeniu sądu, żona Owsiaka w urzędzie zawiesiła działalność „Mrówki Całej”. Osiem dni później, 24 kwietnia Owsiak zakłada „Jasną Sprawę” a 1 maja rozpoczyna ona swoją działalność. 12 maja do sądu zostają dostarczone pudła z dokumentacją, z której to jak pisze Wielgucki „spora część została wyprodukowana w Excelu”. Sąd 17 czerwca uznaje dokumenty dostarczone przez Owsiaka za niewiarygodne i „wydaje nowe zarządzenia, w których żąda od fundacji WOŚP i „Złotego Melona” dostarczenia kopii ksiąg rachunkowych”. 5 września pełnomocnik WOŚP i Owsiaka wysyła do sądu pismo, w którym informuje że prawomocne zarządzenia sądu nie zostaną wykonane.

Źródło: parezja.pl


Panoszący się na świecie socjalizm doprowadził do tego, że praca ludzka stała się dobrem luksusowym, opodatkowanym tak bardzo, że właściwie przestaje się opłacać pracować ani zatrudniać. To właśnie dlatego następuje bardzo szybka robotyzacja. Skutkiem będzie coraz mniej miejsc pracy dla ludzi, co musi wywołać masowe bezrobocie.



Do społeczeństwa jeszcze nie dociera pełna wiedza na temat zmian na rynku pracy, do których może dojść na skutek przełomów technologicznych w zakresie automatyki i robotyki. Na problem kurczącego się rynku pracy zwrócił ostatnio uwagę Bill Gates, który podczas wykładu w American Enterprise Institute, zwrócił uwagę, że w ciągu następnych 20 lat na skutek robotyzacji i rozwoju informatyki rynek pracy zmieni się tak bardzo, że wiele zawodów praktycznie przestanie istnieć.

Google-Autonomous-Car 7f6dd

Zamiast kierowców wozić nas będą autonomiczne samochody. Odpowiednie konstrukcje już zostały opracowane i są w fazie ostatnich testów. Podobny los może spotkać dziennikarzy, którzy będą mogli być zastąpieni odpowiednim oprogramowaniem. Lista zawodów bez racji bytu jest jednak dłuższa. Nie będzie potrzeby zatrudniania telemarketerów, księgowych czy sprzedawców. Pierwsze maszyny sprzedające już pojawiają się w supermarketach, a konstrukcje te z pewnością zostaną znacznie udoskonalone.

Self checkout using NCR Fastlane machines 9800b

Nawet znany z lewicowych poglądów Bill Gates zrozumiał, że zmiany te zostały znacznie przyspieszone na skutek pazerności rządów i nadmiernego opodatkowania ludzkiej pracy. Były szef Microsoftu uważa, że konieczne są zmiany w zakresie prawa podatkowego. Tylko to może pozwolić jakoś konkurować na rynku pracy z robotami.

Gates sugeruje zniesienie podatku dochodowego i innych obciążeń, które stymulują rozwój automatyki i robotyki. Poza tym jest on zdania, że rządy powinny zrezygnować z pomysłów wprowadzenia wyższej płacy minimalnej, ponieważ może to dodatkowo zachęcić przedsiębiorców do likwidacji miejsc pracy w dziedzinach gospodarki szczególnie zagrożonych automatyzacją.

Dzisiaj może się wydawać, że zastąpienie pracy ludzi przez roboty i inteligentne oprogramowanie to fantastyka naukowa. Można też nie wierzyć w to, że pewne zawody znikną z rynku. Prawdopodobnie tak samo myśleli kiedyś kołodzieje, albo latarnicy.

https://www.youtube.com/watch?v=A-dDLrtTv6A

Źródło: zmianynaziemi.pl



Strasznie pan okrutny?

Dlaczego?



Rozwiewa pan przekonanie, że co jak co, ale transformacja ekonomiczna to nam się udała. Wprawdzie było ciężko, lecz teraz jesteśmy już na najlepszej drodze do trwałego rozwoju. Tymczasem czytając pana najnowszą książkę „Patologia transformacji”, można dojść do wniosku, że polskie przejście od komunizmu do wolnego rynku było niewypałem. A cały związany z tym trud i wyrzeczenia – daremne.

Wcale nie mówię, że to był wysiłek daremny. Uważam, że system gospodarki planowej był nonsensowny. I dobrze się stało, że został zlikwidowany. Podobnie jak panujący przed rokiem 1989 system komunistyczny zakładający, że każdy, kto myśli inaczej, jest wrogiem i należy go zniszczyć. Sam należałem do tych obywateli PRL, którzy nie chcieli się pogodzić z tamtą rzeczywistością. Dowodem niech będzie moja własna biografia. Walczyłem na wojnie, siedziałem w więzieniu i łagrze w Związku Radzieckim, wyrzucano mnie z pracy, był okres, kiedy nie wolno mnie było nawet cytować w pracach naukowych. Mało tego. Sam byłem autorem pierwszego projektu transformacji ekonomicznej.

Przed Balcerowiczem?

Na długo przed nim. W 1972 r. Zakład Prakseologii PAN, którym kierowałem, przygotował plan daleko idących reform gospodarczych. I referowałem to u ministra Tadeusza Wrzaszczyka (który był głównym strategiem ekonomicznym ekipy Gierka – red.). Ten plan przewidywał likwidację zjednoczeń (czyli organów zarządzania całymi branżami usług i przemysłu w czasach PRL – red.), wielu niepotrzebnych ministerstw i stworzenie jednego ministerstwa gospodarki. Proponowaliśmy daleko posuniętą samodzielność kierowników przedsiębiorstw, a w terenie wprowadzenie elementów wolnego rynku. Do tego stworzenie stutysięcznej armii bezrobotnych.


Armii bezrobotnych?

Chodziło o to, żeby skończyć wreszcie z zasadą „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Pamiętam taką sytuację. Zatrudniałem osobę, która pracowała „na niby”. Więc ją zwolniłem. W ciągu pół roku miałem 25 interwencji w jej sprawie. A to z komitetu partyjnego, a to z dzielnicowego, a to znów ze związku zawodowego. Po to miał być ten rezerwuar 100 tys. bezrobotnych. Żeby była groźba zwolnienia.

I jaka była reakcja?

Usłyszałem, że to są koncepcje antysocjalistyczne i antypartyjne. Z mojej perspektywy jest więc oczywiste, że należało przejść od komunizmu do wolności gospodarczej i swobody politycznej. I dobrze, że w 1989 r. to się stało.

W czym więc problem?

W tym, że polska transformacja została przeprowadzona źle. Mało tego. Ona była zrobiona skandalicznie źle. Ludzie, którzy za nią stali, byli niekompetentni, a niektórzy i nieuczciwi. A przeprowadzona przez nich „reforma gospodarki” polegała głównie na likwidacji potencjału ekonomicznego tego kraju. Bardzo dziękuję za takie „osiągnięcie”!

Pan mówi „likwidacja potencjału ekonomicznego”. Autorzy transformacji powiedzieliby o „koniecznych dopasowaniach naszej zacofanej gospodarki do twardych reguł wolnego rynku i kapitalizmu”.

Powiedziałbym nawet ostrzej. Nas wtedy po prostu okradziono.

Aż tak?

Mój Boże, mogę panu podać konkretne przykłady. Weźmy choćby prywatyzację. 92 proc. polskich przedsiębiorstw przeznaczonych na sprzedaż było wówczas ocenianych i wycenianych przez podmioty zagraniczne. Efekt był taki, że niektóre z nich sprywatyzowano za cenę niższą, niż wyniosły koszty ich oceny.

Mówi pan o przedsiębiorstwach stojących zazwyczaj na granicy bankructwa.

Ich trudna sytuacja była w dużej mierze pochodną fatalnego przeprowadzenia polskiej transformacji. Cała nonsensowna polityka antyinflacyjna dokonywana poprzez natychmiastowe otwieranie granic. Plus takie narzędzia jak popiwek oraz 10-krotny skok oprocentowania kredytów. Przecież to był dla ogromnej części polskiego przemysłu wyrok śmierci. Na domiar złego Polska po 1989 r. nie miała strategicznego planu dotyczącego polityki przemysłowej. Nie oceniono na spokojnie, które gałęzie przemysłu są perspektywiczne i które warto rozwijać, bo mogą przynosić nam zyski, gdy sytuacja się uspokoi. Sprzedawano na ślepo. Efekt był taki, że duża część potencjału gospodarczego została po prostu zmarnowana. Nasze najlepsze przedsiębiorstwa, które miały szanse konkurowania na zagranicznych rynkach, zostały kupione przez kapitał zagraniczny tylko po to, żeby je zaraz pozamykać albo prowadzić marginalną produkcję jakichś elementów.

Jakieś przykłady?

Choćby wrocławski Zakład Komputerowy Elwro, który zakupił niemiecki Siemens, zwolnił bez mała całą załogę, a w jednym pozostałym budynku wprowadził marginalną produkcję wiązek przewodów do komputerów produkowanych w Niemczech. W Dzierżoniowskich Zakładach Radiowych, gdzie z 7 tys. załogi zostało tylko 10 proc., unieruchomiono technologiczne linie specjalistyczne, w rezultacie zbankrutowały zakłady w Wałbrzychu, Jaworze, Nowej Rudzie, Państwowe Przedsiębiorstwo Polam, produkujące urządzenia świetlne w Poznaniu, gdzie w jednym pozostałym budynku produkuje się kartony. Zlikwidowano Megatex w Warszawie, przedsiębiorstwo realizacji obiektów elektrycznych i przemysłowych itd., itd.

Mamy też liczne przykłady zakupu wręcz za darmo.

Choćby Zakłady Produkcji Papieru i Celulozy w Kwidzynie. Były one jedną z licznych inwestycji zaplanowanych w czasach Gierka. Zakłady wytwarzały połowę papieru gazetowego w Polsce i były największym w Europie producentem celulozy. Sprzedano je w 1990 r. amerykańskiemu koncernowi International Paper Group. Inwestor zapłacił 120 mln dol. za 80 proc. akcji. Dostał jeszcze za to od rządu kilkuletnie zwolnienie podatkowe, które – jak się potem okazało – opiewało na kwotę 142 mln dol. To był efekt jednej z pierwszych decyzji nowego właściciela, który podniósł ceny papieru o 150 proc. Kilka lat później jeden z dyrektorów International Paper Group pochwalił się transakcją w rozmowie z branżowym czasopismem „Journal of Business Strategy”. Mówił, że polski rząd wydał na zbudowanie fabryki trzy do czterech razy tyle, za ile ją sprzedał. I że za podobną cenę takiej fabryki nie udałoby się dziś kupić nigdzie na świecie. Ten zakład nie był jego zdaniem żadną ruiną, lecz nowoczesnym, zaprojektowanym według zachodnim wzorców przedsięwzięciem. Inny przykład to cementownie Górażdże i Strzelce Opolskie. Zbudowano je za Gierka w związku z przewidywaną rozbudową polskiej infrastruktury drogowej, ale w latach 90. zostały sprzedane po śmiesznie niskiej cenie firmom belgijskim. W ten sposób obecna budowa polskich autostrad nie staje się źródłem zysku producentów polskich, lecz raczej zagranicznych.

To chyba nie do końca fair. Polska gospodarka dostała jednak wtedy zastrzyk świeżego kapitału i technologii.

Cóż z tego. Co z tego, że u nas produkuje Fiat albo Opel. Jeśli pan sprawdzi, ile te firmy płacą swoim robotnikom we Włoszech czy w Niemczech, zrozumie pan różnicę. Według mnie nie ma co się oszukiwać. Polska transformacja to była klasyczna neokolonizacja. Widziałem takie rzeczy w Afryce.

Panie profesorze, gdzie Afryka, a gdzie Polska.

Będę bronił tego porównania. Każdy ekonomista wie doskonale, że kapitalizm to system twardy i bezwzględny. Jedną z jego podstawowych cech jest to, że zawsze jest nastawiony na ekspansję. A po 1989 r. to Polska stała się terenem takiej ekspansji. Wiem, o czym mówię, bo akurat na przełomie lat 80. i 90. pracowałem w Burundi (Witold Kieżun kierował tam misją rozwojową ONZ w tym kraju – red.). Widziałem tam bardzo podobne procesy i patologie. Pamiętam historię pewnej burundyjskiej fabryki kawy, która miała zostać sprywatyzowana. Oczywiście natychmiast pojawili się komercyjni zachodni doradcy, którzy mieli obiektywnie wycenić wartość fabryki. Jak zobaczyłem wyniki ich analiz, złapałem się za głowę i zaproponowałem prezydentowi Burundi, że powołamy tajną komisję ekspertów ONZ, którzy sprawdzą tę wycenę. I faktycznie. Moim ludziom wyszło, że fabryka jest warta 5 razy tyle. Nabywcy natychmiast podnieśli swoją ofertę trzy i pół razy. I nadal im się to świetnie opłacało. W Polsce było niestety bardzo podobnie. Może nawet było to jeszcze smutniejsze.

Dlaczego smutniejsze?

Ponieważ z punktu widzenia zagranicznych inwestorów Afryka to był trudny teren do inwestowania. Braki w infrastrukturze, słabo wykwalifikowani robotnicy. Na tym tle Polska to było jakieś nieprawdopodobne eldorado. Pamiętam doskonale rozmowę ze znajomym belgijskim importerem kawy. Był w Polsce i po powrocie opowiadał mi o niezwykłych perspektywach zrobienia tam złotego interesu. Z jego punktu widzenia sytuacja była niewiarygodna: kraj w środku Europy, z wykwalifikowaną siłą roboczą i dobrze wykształconymi inżynierami, średnią płacą w wysokości 40 dol. miesięcznie i wprost niewiarygodnie wysoką siłą nabywczą dolara. Twierdził, że można tam bardzo tanio kupić średniej wielkości przedsiębiorstwo państwowe. Nawet tzw. komisyjne, czyli prowizje dla decydentów, było nieporównywalnie niższe niż gdzie indziej.

Dlaczego tak się działo?

Już mówiłem. Niekompetencja, ale i nieraz nieuczciwość ludzi zawiadujących Polską transformacją.

Łatwo dziś rzucać oskarżenia o nieuczciwość.

Jest taki raport Banku Światowego. Zapytano – oczywiście anonimowo – firmy działające w Europie Środkowo-Wschodniej, czy płaciły „prowizje”. 100 proc. z nich odpowiedziało twierdząco.

A zarzut niekompetencji?

Długoletni szef Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego Zdzisław Sadowski opowiedział mi taką historię. W najgorętszym okresie transformacji przyszła do niego Polka mieszkająca na stałe w USA. Powiedziała, że pracuje w zagranicznej korporacji, która doradza przy polskiej transformacji. I mówi Sadowskiemu tak: „Ci Polacy, którzy tu z nami rozmawiają, nie mają zielonego pojęcia o gospodarce. Są jak dzieci. Na wszystko się zgadzają”.

Jeden z ojców polskiej transformacji mówił mi kiedyś z rozbrajającą szczerością: „To była operacja na żywym organizmie. Tylko że żaden z chirurgów nie miał większego pojęcia o medycynie”.

Tym bardziej powinni byli zasięgnąć opinii fachowców. Ludzi, którzy orientują się, że kapitalizm to brutalna gra. I trzeba umieć w nią grać.

Byli tacy?

Oczywiście. W kraju i za granicą.

Gdy Tadeusz Mazowiecki szukał ministra finansów do swojego rządu, pańskie nazwisko było podobno na giełdzie.

Byłem wtedy w Burundi. I dostałem sygnał, że „ktoś” miałby dla mnie „coś”. W sumie żadnych konkretów. Uznałem, że gdyby propozycja była poważna, zostałaby przedstawiona w poważnej formie. Ale mniejsza o moją kandydaturę. Faktem jest, że na zachodnich uniwersytetach czy w kręgach polonijnych było wielu ludzi z ogromnym doświadczeniem, którzy byli gotowi włączyć się w polskie przemiany. W Kanadzie w samym Montrealu są cztery dobre uniwersytety. Pracuje na nich pięciu polskich ekonomistów. I to wybitnych. Komisję złożoną z ekspertów polskich i zagranicznych proponował na przykład redaktor paryskiej „Kultury” Jerzy Giedroyc. Tymczasem w kraju zdecydowano się zrobić transformację pod dyktando młodego, mało doświadczonego Amerykanina Jeffreya Sachsa oraz kilku kapitalistycznie zindoktrynowanych partyjnych naukowców.


Jeden z pionierów polskiej transformacji mówił mi o panu i pańskich krytykujących przemiany kolegach: „Pamiętam tych wszystkich profesorów. Oni na wszystko odpowiadali, że się nie da, że to niebezpieczne. Ale im łatwo było tak mówić, bo nie ponosili politycznej odpowiedzialności. A myśmy musieli działać szybko i w zderzeniu z brutalną rzeczywistością".

Oczywiście, że można było działać szybko. Ale dlaczego to musiało się odbywać według recepty zagranicznych ekspertów? Takich, którzy – jak Sachs – nie rozumieli polskich realiów, a nasz kraj był dla nich co najwyżej poletkiem do ekonomicznych doświadczeń. Inni zaś przyjeżdżali do Polski, żeby zrobić złoty interes. Niektóre kraje naszego regionu podziękowały za ich usługi. Dlaczego my nie mogliśmy postąpić tak samo? Poza tym działanie szybkie nie musi się równać robieniu polityki na oślep. Przecież nawet guru amerykańskiej ekonomii neoliberalnej przestrzegał w 1991 r. polskie władze przed zbyt gorliwym dopasowywaniem się do oczekiwań Zachodu. Milton Friedman mówił wtedy, że kontrola płac nie ma nic wspólnego ze zwalczaniem inflacji. A prywatyzację krytykował mniej więcej tak: „Sprzedaż kluczowych przedsiębiorstw cudzoziemcom uważam za błąd. Po pierwsze dlatego, że moglibyście je sprzedać tylko po bardzo niskich cenach. Prawie za nic. Po drugie, sytuacja, w której duża część środków produkcji danego kraju znajduje się w rękach cudzoziemców, jest na dłuższą metę politycznie nie do zaakceptowania. Pamiętajcie. Cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, żeby pomóc innym, lecz po to, by pomóc sobie. Cudzoziemcy powinni mieć pełną swobodę inwestowania w Polsce, ale tylko wtedy, gdy będzie to w interesie Polski”.

Pan, zdaje się, zapomina trochę o sytuacji, w jakiej znajdowały się wówczas polskie władze. A trzeba przecież pamiętać, że nasz kraj był wtedy bankrutem. Byliśmy uzależnieni od takich instytucji jak MFW. Uczestnicy tamtych wydarzeń przyznają, że tu nie było miejsca na niezależną politykę.

Ale akurat tutaj to Jeffrey Sachs miał rację. On od początku twierdził, że zachodnie banki już dawno spisały na straty polskie zadłużenie. I są gotowe na nowe otwarcie. Trzeba było wtedy powiedzieć, że to są długi zaciągnięte przez komunistyczne władze PRL. A my, rządy wolnej Polski, nie możemy za nie odpowiadać. Powinno się od początku stawiać sprawę właśnie w ten sposób.

I pan sądzi, że wierzyciele by to zaakceptowali?

Proszę pamiętać, że Solidarność to był fenomen o znaczeniu ogólnoświatowym. Sam widziałem to, będąc w USA. To była wielka euforia i historyczna szansa. Należało ją wykorzystać, robiąc transformację po swojemu.

Żeby robić po swojemu, trzeba jednak mieć kapitał.

I polskie państwo go wtedy miało. Zamiast wyprzedawać system bankowy, należało skomasować jego siły i zaciągnąć nowe kredyty zagraniczne. Byłem wówczas doradcą jednego z dużych kanadyjskich banków i wiem, że takie możliwości były. Te pieniądze mogłyby pomóc zrestrukturyzować gospodarkę według długofalowego planu. Dzięki nim moglibyśmy poczekać, aż to wszystko zacznie się odbijać. Ale w Polsce brakuje myślenia długoterminowego. Wynika to pewnie z olbrzymiego bałaganu. Pamiętam, że w latach 90. na moim uniwersytecie Universite de Montreal w Kanadzie powstał projekt pt. „Polska, kraj tranzytu”. Chodziło o budowę autostrady i szerokotorowej linii kolejowej ze wschodu na zachód przez całą Polskę. Miałoby to stać się podstawowym łącznikiem między Europą Zachodnią a obszarem postradzieckim. Udało nam się znaleźć inwestorów w Kanadzie i USA gotowych wyłożyć na projekt pieniądze. Za pośrednictwem Kongresu Polonii wysłaliśmy ten projekt do Warszawy. Odpowiedź nigdy nie nadeszła. Potem sprawdziłem. Sprawa utknęła gdzieś między ministerstwami, rządowymi agencjami. I przypadła na czas politycznego chaosu po upadku rządu Hanny Suchockiej.


Brzmi to wszystko bardzo deprymująco.

Niestety. Kierunek obrany wówczas ustalił strukturę polskiej gospodarki do dziś. Wielki przemysł i handel zdominowane przez kapitał zagraniczny. Podobnie banki. I to jest rzeczywistość. I tę rzeczywistość trzeba przedstawiać bez żadnych upiększeń. Jeszcze do niedawna wierzyłem w łupki.

Znowu te łupki...

Właśnie łupki ratują w tej chwili Amerykę. Dzięki ich eksploatacji gospodarka USA już zaczyna odczuwać pewną ulgę. Nic dziwnego – ceny energii są tam o połowę niższe niż w Europie. Dlatego rozpoczęło się wielkie ściąganie z zagranicy firm i spółek córek działających w różnych branżach, bo koszty produkcji w Ameryce nie są już aż tak wysokie. A to zmniejszy bezrobocie. Już trzy lata temu stawiałem sprawę jasno. Łupki to nasza szansa. Jedyna, by na dobre wydostać się z pozycji ekonomicznych peryferii. Należałoby teraz na dobrą sprawę wejść w to przedsięwzięcie pełną parą. Nie oglądając się przy tym na zastrzeżenia Unii Europejskiej. Najnowsze pomysły Brukseli zmierzają bowiem do tego, by wydobycie łupków utrącić, czyniąc to przedsięwzięcie zupełnie nieopłacalnym. Czołowe kraje Europy – choćby Francja – zakazały u siebie eksploatacji złóż i będą dążyły do tego, by inni poszli w tym samym kierunku.

Czyli wszystkiemu winna Unia.

Ależ nie! Wina leży też po naszej stronie. Przez dwa lata nie potrafiliśmy uchwalić ustawy ekologicznej, bez której nie można wydobywać łupków.

Pytanie, czy faktycznie chcemy je wydobywać. Bo ja się na przykład łupków obawiam.

A czego się tu bać?

Boję się klątwy zasobów. I tego, że kraje najsowiciej obdarzone przez naturę to niekoniecznie te, w których żyje się najlepiej. Odwrotnie. To są zazwyczaj zamordystyczne, kleptokratyczne i niedemokratyczne monokultury gospodarcze. Spójrzmy na Rosję albo na Arabię Saudyjską.

Tu stajemy przed poważnym problemem. Zawiera się on w pytaniu: czy demokracja z nędzą, czy delikatna forma autokratyzmu w stylu II RP i perspektywa bogactwa.

Ja tam wolę demokrację.

Problem polega na tym, jak pan zdefiniuje demokrację. W tej chwili w Polsce demokracja niewiele się różni od autokratyzmu.

Co pan mówi?!

Praktycznie rzecz biorąc, obecna forma polskiej demokracji dzieli ludzi. Wśród moich znajomych jest sporo osób, które działały w PO, i jest spora grupa z PiS. I to są dwie zwaśnione ze sobą grupy. Patrzą na siebie jak na wrogów.

Ostre spory polityczne to przecież sól demokracji.

Ale te spory już nieraz w najnowszej polskiej historii sprawiły, że do życia politycznego wkradł się chaos. Mieliśmy totalne rozdrobnienie sceny politycznej w latach 90. W czasie pierwszej kadencji Sejmu 140 posłów od dwóch do czterech razy zmieniało przynależność partyjną. Jeśli ktoś myśli, że to się skończyło, jest w błędzie. Proszę zwrócić uwagę, że jeszcze niedawno było jedno PiS. A teraz wypączkowały z niego cztery partie. Było jedno ugrupowanie lewicowe. Dziś są trzy. Kiedyś zadałem sobie trud przeanalizowania programu wyborczego PO z 2007 r. W ogóle nie został zrealizowany. Chodzi pan na wybory? A ile osób na liście wyborczej pan zna? Pewnie ze trzech–czterech kandydatów. Nie więcej. Bo ostatecznie skład tych list jest ustalany przez szefostwo partii. Dodajmy do tego realia panujące w administracji. A tu niestety jest tak, że nikt, kto chce zrobić w niej karierę, nie powinien głosić poglądów niezgodnych z poglądami rządzących. Ktoś taki nie ma żadnych szans na stanowisko kierownicze. Mogę jeszcze wymienić brak fachowości po stronie władzy ustawodawczej czy sądowniczej. U nas niektóre ustawy były zmieniane po 120 razy! A typowy spór gospodarczy trwa u nas przed sądem 380 dni! To wszystko są poważne zarzuty każące się poważniej zastanowić nad tym, czy nasza forma demokracji jest faktycznie demokratyczna. Ostatnio czytałem książkę austriackiego wybitnego myśliciela Erika von Kuehnelt-Leddihna pod znamiennym tytułem „Demokracja, opium dla ludu”. Mam wrażenie, że w dzisiejszej Polsce taka diagnoza jest bardzo aktualna.

Witold Kieżun jeden z nestorów polskiej ekonomii i zarządzania. Walczył w Powstaniu Warszawskim. Potem był więziony w sowieckim łagrze. Po wojnie pracował w Narodowym Banku Polskim i Polskiej Akademii Nauk. W 1980 r. wyjechał z kraju. Wykładał na uniwersytetach w USA i Kanadzie. Kierował też ONZ-etowską misją rozwojową w Burundi w Afryce. W latach 90. wrócił do Polski. Obecnie jest związany z Akademią Leona Koźmińskiego w Warszawie. Ma 92 lata.
 

 Źródło: forsal.pl